Leicester City v Manchester United - Premier League

W ten weekend uwaga angielskich kibiców podzielona była między zmagania w Premier League, a batalię o finał FA Cup. W obu przypadkach obyło się bez większych niespodzianek, ale nie zabrakło tego, co w futbolu najważniejsze – w sześciu spotkaniach Premier League padły aż 23 gole, a kolejnych 6 dołożyli na Wembley półfinaliści FA Cup. W decydującym meczu tegorocznej edycji najstarszych klubowych rozgrywek piłkarskich na świecie dojdzie zatem do rewanżu za 1990 rok, kiedy Orły poległy z Manchesterem United w powtórzonym meczu.

Zacięta walka o podium

Po dość szczęśliwym podziale punktów na St. James’ Park w środku tygodnia, Manchester City, aby wrócić na 3. miejsce w ligowej tabeli, musiał koniecznie wygrać ze Stoke i liczyć na potknięcie Arsenalu, który zgodnie z planem zainkasował trzy punkty w swoim zaległym meczu z West Bromwich Albion. Walka o zapewnienie sobie pewnego startu w fazie grupowej przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów będzie trwała do samego końca, ale przed tą kolejką w teoretycznie lepszej sytuacji znajdowali się Kanonierzy, którzy od pewnego czasu mogą skupić się już wyłącznie na rywalizacji w Premier League. Podopiecznych Manuela Pellegriniego czeka w najbliższy wtorek półfinałowe spotkanie w Lidze Mistrzów z Realem Madryt, dlatego istniało spore prawdopodobieństwo, że gospodarze przystąpią do starcia z The Potters w mocno przemeblowanym składzie. Nic takiego nie miało jednak miejsca, a wszelkie wątpliwości rozwiał na przedmeczowej konferencji prasowej sam Chilijczyk:

„Najlepszym przygotowaniem do meczu z Realem będzie sobotni mecz w lidze ze Stoke. Chcemy pokonać “Garncarzy”, strzelić kilka goli i zachować czyste konto – to najlepszy sposób. Wówczas wiara w siebie moich piłkarzy wzrośnie. Zagramy więc najsilniejszym możliwym składem. Myślę, że Real, Bayern i Atlético postąpią podobnie”

Zapowiedzi menedżera City spełniły się w stu procentach, a dodatkowo „Inżynierowi” z Santiago udało się oszczędzić Kevina de Bruyne (cały mecz przesiedział na ławce), Fernandinho i Vincenta Kompany’ego (dwaj ostatni znaleźli się poza kadrą). Rotacje w wyjściowym zestawieniu Obywateli nikogo nie powinny jednak dziwić. W tym sezonie Pellegrini dokonywał aż 97 zmian w podstawowym składzie w stosunku do jedenastki, która wybiegała na boisko w poprzednim meczu (dla porównania, menedżer aktualnego lidera ligi, Claudio Ranieri, tylko 25).

Gospodarze dość niemrawo rozpoczęli sobotnie spotkanie na Etihad Stadium. Można było odnieść wrażenie, że myślami są już przy zbliżającej się wielkimi krokami konfrontacji z Królewskimi. The Citizens utrzymywali się co prawda dłużej przy piłce, ale to goście stwarzali większe zagrożenie pod bramką Harta. Ataki pozycyjne długo nie przynosiły zamierzonego skutku, ale wicemistrzom Anglii udało się zdobyć gola otwierającego spotkanie po stałym fragmencie gry. Fernando znakomicie zbiegł na krótszy słupek do dośrodkowanej przez Jesusa Navasa piłki i strzałem kontrującym zaskoczył, rozgrywającego dopiero swój drugi mecz w podstawowym składzie Stoke, Shaya Givena.

Po pierwszym trafieniu Garncarze mocno się pogubili i zaczęli popełniać błędy w obronie. Jeden z nich kosztował Stoke rzut karny, którego przed przerwą na bramkę zamienił Sergio Agüero, zdobywając swojego 23 gola w sezonie oraz 101 w Premier League. Rywal z hrabstwa Staffordshire wyjątkowo leży Argentyńczykowi, który strzelił The Potters 6 bramek w sześciu poprzednich konfrontacjach, wliczając w to także wczorajszy mecz. Argentyński snajper The Citizens znajduje się ostatnio w wybornej formie – 15 trafień w 14 ostatnich meczach ligowych mówi samo za siebie.


Trenera gospodarzy tak samo, jak wysoka forma Agüero, może cieszyć postawa tegorocznego debiutanta, Kelechiego Iheanacho. Wychowanek City spędził na boiskach Premier League w sumie 520 minut i zdążył już strzelił 5 goli.


W sobotnie popołudnie był najlepszym piłkarzem na boisku w Manchesterze – oprócz dwóch bramek, wypracował jeszcze rzut karny.


Tym samym zaczęły się pojawiać w brytyjskich mediach pytania, czy młody Nigeryjczyk nie powinien partnerować w ataku swojemu bardziej znanemu koledze z Quilmes także we wtorek, w spotkaniu z Realem Madryt.


Po meczu Pellegrini przyznał:

„To był w naszym wykonaniu perfekcyjny mecz. Byliśmy cały czas skoncentrowani na tym spotkaniu, a nie na wtorkowej konfrontacji w Champions League. Jak wspominałem, to był klucz do sukcesu”

City, przesadnie się nie forsując, zgarnęli niezwykle ważny komplet punktów w kontekście walki o miejsce na podium Premier League i do pierwszego meczu półfinałowego w Lidze Mistrzów przystąpi jako zespół niepokonany we wszystkich rozgrywkach od 7 spotkań. Warto dodać, że Los Blancos również wygrali swój mecz w lidze, dzięki czemu mogą poszczycić się serią 5 kolejnych zwycięstw. Szykuje się zatem kapitalne widowisko na City of Manchester Stadium!

Nie udał się za to powrót na stare śmieci Markowi Hughesowi. 52-letni Walijczyk nie zapisał się jednak zbyt mocno w pamięci kibiców Obywateli – zdołał poprowadzić MC tylko w 55 meczach ligowych (nowi właściciele ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich uznali, że jest… za mało medialnym trenerem – przyp. red.), podczas gdy w sobotę zasiadł na ławce trenerskiej Stoke po raz 110 w Premier League. Trzech ostatnich spotkań Hughes z pewnością nie będzie dobrze wspominał, bowiem końcówka sezonu jest w wykonaniu Garncarzy wręcz dramatyczna – trzy porażki i 12 bramek po stronie strat kładą się delikatnym cieniem na niezłą w wykonaniu The Potters kampanię 15/16.


56 Manchester City 4:0 Stoke City 1410463802_fc-stoke_city


Niepokonany od 6 meczów w lidze Arsenal przyjechał nad rzekę Wear z jasno sprecyzowanym celem – zwyciężyć i utrzymać przewagę nad najgroźniejszym rywalem, Manchesterem City. Zadanie to nie należało jednak do łatwych, bowiem niedzielny rywal Kanonierów, podbudowany zeszłotygodniowym zwycięstwem na Carrow Road z Norwich, wciąż ambitnie walczy o utrzymanie. Nie może zatem dziwić, że piłkarze Alladyce’a postawili dużo wyżej notowanemu rywalowi niezwykle wysokie warunki, kilkukrotnie poważnie zagrażając bramce Petra Čecha, głównie za sprawą Wahbiego Khazriego i Jermeina Defoe.

Spotkanie na Stadium of Light, które nie było porywającym widowiskiem, zakończyło się bezbramkowym remisem. Piłkarze Wengera już po raz 7 w trwającej kampanii Premier League nie potrafili strzelić gola, co jak na zespół ubiegający się o grę w Lidze Mistrzów oraz dysponujący sporym potencjałem ofensywnym, jest wynikiem zawstydzającym. Nie dziwi zatem, że spośród drużyn znajdujących się aktualnie w TOP4, to The Gunners mają najgorszy bilans bramkowy.

Kanonierzy już dwukrotnie w tym sezonie potrafili pokonać Sunderland – w lidze na Emirates oraz w FA Cup, ale w najważniejszym momencie sezonu znowu stracili cenne punkty. Co ciekawe, w obu tych meczach, zakończonych rezultatem 3:1, na listę strzelców wpisywało się trio Campbell – Ramsey – Giroud. Dwaj ostatni także dzisiaj wyszli w podstawowym składzie, ale ani razu nie potrafili zagrozić bramce Vito Mannone.


Sunderland jeszcze nigdy nie wygrał w Premier League z Arsenalem. Na 12 prób aż ¾ kończyło się porażką Czarnych Kotów. Równie słaby bilans z zespołem prowadzonym przez Arsene’a Wengera ma opiekun SAFC, który zwyciężył tylko raz w 14 takich konfrontacjach. Mimo to remis, wywalczony w starciu z zespołem ze ścisłej czołówki, pozwolił graczom Allardyce’a wydostać się ponad strefę spadkową. Teraz piłkarze ze Stadium of Light mają znów wszytko w swoich rękach. Trzecia z rzędu wielka ucieczka może się zatem powieść.

Sunderland-MALE_logo Sunderland 0:0 Arsenal Arsenal-FC-icon


Vardy nie jest niezastąpiony

“Riyad jest naszym światłem. Kiedy ono się włącza, nasza gra nabiera kolorów” – do takiej barwnej metafory uciekł się przed meczem szkoleniowiec lidera Premier League, Claudio Ranieri. Włoch miał przeczucie wypowiadając te słowa, bowiem pod nieobecność najlepszego strzelca zespołu, Jamiego Vardy’ego to właśnie Algierczyk błysnął, wykorzystując błąd w wyprowadzeniu piłki Ashleya Williamsa i na dużym spokoju pokonał Łukasza Fabiańskiego. 25-latek zaaplikował w tym sezonie polskiemu golkiperowi Łabędzi aż 4 gole, bowiem w meczu na Liberty City Stadium, w rundzie jesiennej, Mahrez ustrzelił hat-tricka.


Bramce otwierającej spotkanie na King Power Stadium towarzyszyła jednak spora kontrowersja – w opanowaniu piłki skrzydłowy Lisów pomógł sobie ręką, ale sędzia nie dopatrzył się naruszenia przepisów. Od tego momentu gospodarze całkowicie przejęli kontrolę nad meczem, efektownie zwyciężając, z rozprężonym niemal pewnym już utrzymaniem rywalem, aż 4:0.

W rolę Vardy’ego wcielił się tym razem Leonardo Ulloa. Dwa gole Argentyńczyka nie pozwoliły odczuć kibicom Leicester braku najlepszego snajpera, a jednocześnie wydatnie przyczyniły się do najwyższego triumfu w lidze w bieżących rozgrywkach.


Lisy pozostają niepokonane już od 9 meczów (7 zwycięstw i 2 remisy – przyp. red.) i tylko dwa kroki dzielą piłkarzy Ranieriego od spełnienia piłkarskich marzeń.


Czy to może się nie udać? Właśnie rozpoczęło się finałowe odliczanie.


1024px-Leicester_City.svg1_-128x128 Leicester City 4:0 Swansea City Swansea-City-logo_MALE


Kolejny przebłysk mistrzów

W spotkaniu, które miało bardziej charakter towarzyski – oba zespoły praktycznie o nic już nie walczą: Bournemouth jest pewne utrzymania, a Chelsea nie ma szans na grę w przyszłorocznej edycji europejskich pucharów – i zapowiadało się niezbyt atrakcyjnie, kibice zobaczyli aż 5 goli i kilka niezwykle efektownych zagrań Edena Hazarda, a przede wszystkim – Cesca Fabregasa. Dla Belga dwa gole zdobyte przeciwko zespołowi Wisienek, w bramce których tradycyjnie stał Artur Boruc, były premierowymi (!) trafieniami w tym sezonie Premier League. Mało kto pamięta jeszcze, że 25-letni pomocnik został wybrany najlepszym piłkarzem ubiegłego sezonu w lidze angielskiej.


Z kolei wychowanek La Masii czarował na Dean Court, niczym w zeszłorocznej kampanii. Sęk w tym, że żaden z pomocników czy obrońców Bournemouth zupełnie mu w tym nie przeszkadzał. W efekcie Hiszpan zakończył spotkanie z hat-trickiem asyst, a mógł mieć ich nawet więcej.


Sobotnie starcie na południowym wybrzeżu Anglii było jednym z nielicznych przebłysków wciąż aktualnych mistrzów Anglii (m.in. obok meczów z WBA, Aston Villą czy Newcastle w Premier League, Manchesterem City w FA Cup czy Maccabi Tel Aviv i FC Porto w Lidze Mistrzów). Nie zmienia to jednak faktu, że nawet jeśli Chelsea wygra wszystkie mecze w Premier League do końca sezonu, to i tak zostanie najgorszym, zaraz po Leeds United z sezonu 1992/93 (51 punktów na koniec sezonu – przyp. red.), obrońcą tytułu.


Teraz przed The Blues wyzwania tylko z kategorii ambicjonalnych. To właśnie Londyńczycy mogą zadecydować o losach mistrzostwa Anglii, bowiem zmierzą się z dwoma głównymi kandydatami do przejęcia schedy. Za tydzień zmierzą się na Stamford Bridge z Tottenhamem, a w ostatniej kolejce, także przed własną publicznością, podejmą lidera z Leicester.


Bournemouth po raz pierwszy od 2013 roku, przegrało trzy kolejne mecze ligowe u siebie, ale dla piłkarzy Eddiego Howe’a to żadne zmartwienie. Wisienki zrealizowały cel nadrzędny, jakim było utrzymanie i mogą spokojnie przygotowywać się do drugiego, zdaniem wielu – najtrudniejszego sezonu dla beniaminka. Pozostanie The Cherries w gronie najlepszych zespołów w Anglii oznacza również, że bramkarz reprezentacji Polski, Artur Boruc, prawdopodobnie po zakończeniu sezonu przedłuży o kolejny rok swój kontrakt, który wygasa 30 czerwca.

1943 Bournemouth 1:4 Chelsea chelsea1


Benitez wraca z tarczą

Sobotnie spotkanie w czerwonej części Merseyside przebiegało pod hasłem: „Rafa return’s to home” (z ang. „Rafa wraca do domu”). Anfield Road to jedno z nielicznych miejsc, gdzie Beniteza w roli gościa przyjmuje się z otwartymi ramionami. Ale nie ma się czemu dziwić. Mimo iż od pamiętnego, epickiego finału LM w Stambule minęło już prawie 11 lat, wspomnienia wśród fanów LFC wciąż są żywe. W końcu to hiszpański szkoleniowiec jest ojcem największego sukcesu The Reds w XXI wieku.

Żródło: mirror.co.uk
Źródło: mirror.co.uk


Na konferencji prasowej przed meczem Benitez, zapytany przez jednego z dziennikarzy, czy będzie można porównać tamten do sukces do ewentualnego utrzymania Newcastle w Premier League, odparł: „To oczywiście zupełnie co innego”. 56-letni menedżer nie ukrywał, że powroty do miasta Beatlesów są dla niego niezwykle emocjonalne i wzruszające. A dla kibiców Liverpoolu starcia na Anfield z zespołami prowadzonymi przez Beniteza są przeważnie niezapomnianymi widowiskami – dość przypomnieć mecz z 2013 roku, kiedy Suárez ugryzł w ramię Branislava Ivanovicia, a gospodarze zremisowali z Chelsea 2:2.

suarez-ivanovic-benitez
Źródło: irishmirror.ie

Wczorajsze spotkanie nie stanowi wyjątku, chociaż po pierwszej połowie nic nie zapowiadało większych emocji. Gospodarze, osłabieni m.in. brakiem kontuzjowanych Jordana Hendersona i Emre Cana oraz zawieszonego za wpadkę dopingową Sakho, bez większych kłopotów uzyskali dwubramkowe prowadzenie, za sprawą Daniela Sturridge’a i Adama Lallany (przy obu bramkach asystował Alberto Moreno – dod. red.). Dla Anglika było to już 7 trafienie przeciwko Srokom w 7 meczu, w którym wychodził przeciwko temu rywalowi w podstawowym składzie. Poza tym wydaje się, że 26-letni snajper wrócił już do optymalnej formy po kontuzji, czego najlepszym potwierdzeniem jego ostatnie statystyki.


Kwadrans przerwy wpłynął na podopiecznych Jürgena Kloppa wyjątkowo demobilizująco, nie pierwszy zresztą raz. Liverpoolczycy nie potrafią w tym sezonie odpowiednio zarządzać korzystnym wynikiem i po raz 8 (!) wypuścili z rąk pewne, wydawałoby się, prowadzenie, a co za tym idzie – komplet punktów.


Newcastle po zmianie stron skondensowało szyki obronne i zaczęło groźnie atakować bramkę gospodarzy. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Już w 48 minucie kontaktowego gola zdobył Papiss Cisse. Przy tym trafieniu cała odpowiedzialność spada na Simona Mignoleta, który utwierdza Kloppa w przekonaniu, że powinien sprowadzić na Anfield klasowego bramkarza.


Gospodarze stracili pełną kontrolę nad meczem oraz drugiego gola, autorstwa Jacka Colbacka, który na listę strzelców wpisuje się od święta (pierwszy gol w sezonie i dopiero 9 w 187 meczach – przyp. red.). Nie powiodła się próba ratowania wyniku poprzez wprowadzenie z ławki Coutinho i Lucasa Leivy, oszczędzanych na czwartkowy mecz ½ finału Ligi Europy z Villarrealem. Na nic zdała się również bardzo dobra forma Jamesa Milnera, który w 2016 roku jest najlepszym asystentem Premier League (11 podań otwierających kolegom drogę do bramki – przyp. red.). Spotkanie, które Liverpool powinien planowo wygrać, skończyło się podziałem punktów i chyba ostatecznie przekreśliło marzenia The Reds o wywalczeniu sobie miejsca w przyszłorocznej edycji europejskich pucharów drogą ligową – pozostaje już tylko triumf w Europa League.

A Benitezowi udało się wskrzesić w swoim zespole ducha walki i po serii 4 meczów bez zwycięstwa, przyszła passa 3 spotkań bez porażki. Kolejny raz wizytę na Anfield Hiszpan będzie wspominał niezwykle miło. Tym razem remis wywieziony z miasta Beatlesów może być języczkiem u wagi w walce o pozostanie w elicie. Na ten moment Sroki tracą do bezpiecznego miejsca w tabeli, zajmowanego przez Sunderland, tylko punkt. Utrzymanie, które jeszcze 2 tygodnie temu wydawało się nierealnym scenariuszem, teraz stało się możliwe. Co najważniejsze, w słowa Bentieza uwierzyli nie tylko kibice, ale i piłkarze, którym udało się przełamać inną niekorzystną serię –  9 kolejnych wyjazdowych porażek. Wydaje się zatem, że w najbliższych konfrontacjach z Crystal Palace i Aston Villą to The Magpies będą faworytem.

Liverpool-FC-icon Liverpool 2:2 Newcastle newcastle-united


Bez presji zagrali „lepiej”

„Są świetnym zespołem, bardzo efektywnym w swojej grze. Mecz z Southampton to dla nas kolejne duże wyzwanie, ale dzięki ciężkiej pracy, jaką wykonaliśmy w środku tygodnia z zawodnikami, możemy sprawić im problemy” – mówił przed meczem tymczasowy menedżer The Villans, Eric Black

Nic takiego nie miało jednak miejsca. Dwukrotnie zdobywane gole kontaktowe tylko zaciemniają obraz sobotniego starcia w Birmingham. Oba zespoły, grając bez jakiejkolwiek presji, zaprezentowały otwarty, ofensywny futbol, ale przewaga Southamptonu była w tym meczu niepodważalna. Goście niemiłosiernie ostrzeliwali bramkę Brada Guzana (7 prób celnych oraz strzały w poprzeczkę i słupek), a defensywa The Villans po raz kolejny zupełnie się skompromitowała, dopuszczając niekiedy do sytuacji niespotykanych na tak wysokim poziomie.


Cztery stracone przez gospodarzy gole to najniższy wymiar kary, ale do wysokich porażek kibice AV powinni być w tym sezonie już przyzwyczajeni. Żadna drużyna w trwającej kampanii Premier League nie straciła na własnym stadionie tylu goli (35) i nie przegrała aż tylu spotkań (12), co Villa. Tych negatywnych rekordów, bitych przez The Lions, jest w tym sezonie znacznie więcej. Aston Villa, po raz pierwszy w historii klubu, przegrała 6 kolejnych meczów w lidze na własnym stadionie. Bilans bramkowy tych spotkań wynosi 4-21. To tylko dopełnia obrazu jednego z najgorszych, jeśli nie najgorszego sezonu The Villans w Premier League.

Jedynym piłkarzem gospodarzy, który mógł mieć choć odrobinę satysfakcji z sobotniego występu, był Ashley Westwood, autor obu trafień honorowych dla AV, dla którego były to gole numer 4 i 5 w najwyższej klasie rozgrywkowej w Anglii, a zarazem premierowe trafienia w tym sezonie. Villi udało się za sprawą 26-letniego pomocnika strzelić 2 gole w jednym spotkaniu ligowym po raz pierwszy od 6 lutego i zwycięskiego meczu z Norwich (2:0). Nie zmienia to jednak faktu, że ofensywa AV wciąż pozostaje najgorszą w czterech profesjonalnych ligach w Anglii, zrzeszonych pod egidą Football League.


Na koniec chyba najbardziej wymowna statystyka, której nawet nie wypada komentować – Aston Villa była w tym sezonie na prowadzeniu ledwie przez… 184 minuty.

Podopieczni Ronalda Koemana kontynuują natomiast dobrą passę, notując właśnie swoje 4 ligowe zwycięstwo w 6 ostatnich meczach w Premier League. Szanse na awans do europejskich pucharów mają już tylko iluzoryczne, ale brak stawki wyraźnie posłużył Świętym. Od wyjazdowej porażki z Bournemouth (1 marca – przyp. red.), piłkarze z St. Mary’s Stadium aplikują swoim rywalom średnio 2 gole na mecz.

Na tle rozbitych psychicznie gospodarzy brylowali zwłaszcza dwaj ofensywni gracze Southamtpon – Dušan Tadić (2 gole) oraz Shane Long (gol, dwie asysty i strzał w poprzeczkę). Dla reprezentanta Irlandii The Villans są najwygodniejszym spośród wszystkich przeciwników, z którymi rywalizował w Premier League. Long już sześciokrotnie karcił bramkarzy AV w siedmiu ostatnich konfrontacjach ligowych.

Warto także odnotować pierwszy od siedmiu miesięcy występ w podstawowym składzie Jaya Rodrigueza, który dwa sezony temu był jednym z podstawowych graczy The Saints. Nękające 26-letniego Anglika w ostatnim czasie kontuzje mocno wyhamowały jego rozwój, ale Koeman wierzy, że jego podopieczny szybko wróci do optymalnej formy.

„Jay zagrał już dwa mecze w drużynie U-21, więc uznałem, że to będzie dobry moment, żeby wyszedł w podstawowym składzie na Villa Park. Wykonał bardzo dobrą pracę. Wiemy, że nie jest przygotowany do gry przez pełne 90 minut, ale jego występ oceniam pozytywnie. W normalnych warunkach jest to piłkarz, który strzela gole, a jego dzisiejsza współpraca z Shanem wyglądała bardzo obiecująco” – powiedział tuż po meczu opiekun gości.

1410464618-fc-aston-villa61-2876311 Aston Villa 2:4 Southampton FC 17


FA Cup Półfinały FA Cup

Everton_F.C._(2014–) Everton FC 1:2 Manchester United Manchester_United_FC_crest.svg

Jeżeli coś miałoby jeszcze powstrzymać Billa Kenwrighta i Fahrada Moshiriego przed zwolnieniem Roberto Martineza ze stanowiska menedżera Evertonu, to mógłby to być awans do finału i ewentualne zwycięstwo w FA Cup. Gwoździa do trumny Katalończyka wbił jednak w doliczonym czasie gry Anthony Martial, jeden z głównych architektów sukcesu United, który – jak w całym obecnym sezonie – rodził się w bólach.


Francuz do trafienia dołożył asystę przy golu Fellainiego, dla którego był to pierwszy gol strzelony swojemu byłemu zespołowi z Goodison Park.


Tego awansu nie byłoby także, gdyby nie świetna forma niezawodnego w tym sezonie Davida de Gei albo – w zależności od perspektywy spojrzenia – niezwykła indolencja strzelecka Romelu Lukaku. Belg oddał w sobotnim meczu aż 7 strzałów na bramkę MU, ale nie udało mu się pokonać hiszpańskiego golkipera ani razu, a próbował nawet z rzutu karnego.

To spotkanie było doskonałym odzwierciedleniem całego marnego sezonu w wykonaniu Evertonu. Aż do ostatniej minuty utrzymywał się ulubiony rezultat The Toffees, a więc remis, ale wówczas błąd indywidualny popełnił Phil Jagielka, który wyszedł przed pole karne do Andera Herrery i nie zablokował podania Hiszpana w pole karne, gdzie mający sporo miejsca Martial bez problemu pokonał Joela Roblesa. Nieco lepiej zaprezentował się John Stones, zmagający się ostatnio z obniżką formy, o którego problemach pisaliśmy już prawie 3 tygodnie temu w oddzielnym artykule.

Louis Van Gaal wciąż ma szansę na uratowanie sezonu poprzez zdobycie Pucharu Anglii oraz kwalifikację do Ligi Mistrzów, o co z pewnością będzie nieporównywalnie trudniej. Ważne jednak, że Manchesterowi United udało się przełamać klątwę Wembley.


Dla Roberto Martineza nadchodzą zaś sądne dni – sobotnia porażka była już jego 8 meczem bez zwycięstwa we wszystkich rozgrywkach. Ale kiedy zawodzi najlepszy strzelec zespołu, to już chyba nic i nikt nie może pomóc 42-letniemu  szkoleniowcowi z Katalonii.


Crystal_Palace_FC Crystal Palace 2:1 Watford FC 431px-Watford.svg

Dla obu zespołów niedzielne spotkanie na Wembley było jednym z najważniejszych w XXI wieku. Obaj menedżerowie mówili przed meczem o niepowtarzalnej szansie na zdobycie trofeu, nie wspominając zbyt wiele o presji. A ta była widoczna zwłaszcza w poczynaniach podopiecznych Quique Sancheza Floresa. Zdecydowanie mocniejsze wejście w mecz zaliczyło Crystal Palace i już drugi rzut rożny dla Londyńczyków, w 6. minucie spotkania, dał im prowadzenie. Gol Yanicka Bolasiego kompletnie zdezorganizował grę Watfordu, który w pierwszej połowie… nie zdołał oddać celnego strzału na bramkę Wayne’a Henneseya.

Druga połowa także rozpoczęła się od groźniejszych ataków Palace. Niezwykle aktywny tego dnia Bolasie miał okazję, aby skończyć półfinał FA Cup z dubletem na koncie. Jego niewykorzystana sytuacja, ja k to często w futbolu bywa, szybko się zemściła. Gracze Floresa doprowadzili do wyrównania w takich samych okolicznościach, w jakich gola stracili – po rzucie rożnym.


Bramka Troya Deeneya na nic się jednak zdała. Już po sześciu minutach Palace, za sprawą celnej główki Connora Wickhama, wrócili na prowadzenie, którego nie oddali już do końca meczu.

Prawdziwym talizmanem The Eagles okazał się Wilfried Zaha, jeden z najlepszych aktorów niedzielnego widowiska. Angielski skrzydłowy nie zaznał jeszcze na Wembley smaku porażki, co świetnie rokuje przed finałem z United. Finałem szczególnym, bowiem podopieczni Alana Pardew będą mogli pomścić porażkę swojego menedżera, który uczestniczył w słynnym  dwumeczu z 1990 roku. Palace ulegli wówczas Czerwonym Diabłom, prowadzonym przez Sir Alexa Fergusona, dopiero w powtórzonym meczu rozegranym w świątyni angielskiego futbolu.



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *