Dla wielu klubów Premier League udział w Lidze Mistrzów wciąż pozostaje wyłącznie w sferze marzeń. Od kilkunastu lat z góry wiadomo bowiem, że w najbardziej prestiżowych klubowych rozgrywkach na Starym Kontynencie rywalizować będą przedstawiciele tzw. “Wielkiej Szóstki”, a zmianie ulega jedynie kolejność, w jakiej meldują się na ligowym finiszu. Reszta stawki musi zadowolić się batalią o umowny tytuł “Best of the rest”, czyli najlepszy zespół za plecami gigantów. I choć teoretycznie jest się o co bić, wszak często nawet siódme miejsce na koniec sezonu (a zdarzają się przypadki, że także wysoka pozycja w europejskiej klasyfikacji Fair Play) daje prawo startu w eliminacjach do Ligi Europy, która dla angielskich średniaków stanowi sporą nobilitację, to w praktyce udział w rozgrywkach nazywanych ubogą krewną Champions League bywa dla szkoleniowców tychże drużyn nie lada wyzwaniem. O tym, że przywilej zaprezentowania się na międzynarodowych arenach może sporo kosztować, przekonuje się właśnie kolejny menedżer – Nuno Espírito Santo.
W polskim środowisku piłkarskim do klasyki przeszło już powiedzenie trenera Michała Probierza o “pocałunku śmierci”, jakim jest dla naszych rodzimych klubów awans do europejskich pucharów. Tymczasem okazuje się, że łączenie występów na kilku polach stanowi nie lada wyzwanie również dla menedżerów prowadzących ekipy z najbogatszej, a zdaniem wielu także najlepszej lidze świata. Kiedy opada euforia związana z wywalczeniem prawa startu w kwalifikacjach, w zaciszach klubowych gabinetów rozpoczynają się chłodne kalkulacje – ile będzie można zarobić na występach w Europie, jak odpowiednio przygotować się organizacyjnie do wyjazdowych meczów odbywających się niekiedy nawet kilka tysięcy kilometrów od domu, a przede wszystkim na które rozgrywki położyć nacisk, nadając im najwyższy priorytet. Zwłaszcza, gdy przychodzi mierzyć się aż na czterech frontach.
Biorąc pod uwagę głębię składu i jakość posiadanych obecnie w kadrze piłkarzy, spośród angielskich drużyn jedynie Manchester City może realnie celować w poczwórną koronę. Pozostali, łącznie z broniącym trofeum w Lidze Mistrzów Liverpoolem, muszą mierzyć siły na zamiary. Aby na przestrzeni całej kampanii skutecznie grać średnio co 3 dni, trzeba dysponować wyrównaną kadrą złożoną z ponad 20 piłkarzy prezentujących określony poziom oraz stabilną formę. Choć nawet spełnienie tych warunków nie gwarantuje pełnego sukcesu…
“Ludzie mówią, że musimy wygrać Ligę Mistrzów. […] Ale jestem szczery wobec siebie – w Europie są niesamowite zespoły, tak silne, jak my. Jeden centymetr, jedna zła decyzja lub występ, jeden błąd w szeregach obronnych i nie ma cię. […] Spróbujemy oczywiście wygrać te rozgrywki, ale nie zamierzam siedzieć tutaj 10 czy 11 miesięcy, myśląc tylko o Champions League. Chcemy również wygrać Premier League oraz krajowy puchar.”
Josep Guardiola, menedżer Manchesteru City, na konferencji prasowej po losowaniu tegorocznej fazy grupowej LM
Potentaci z Manchesteru, Liverpoolu czy Londynu mają jednak na tyle doświadczonych menedżerów, którzy potrafią znaleźć antidotum na pojawiające się w trakcie rozgrywek mniejsze bądź większe kryzysy, że przeważnie realizują przynajmniej część zakładanego przed sezonem planu i stopniowo uzupełniają klubowe gabloty. Oni już wiedzą, jak przygotować zespół, aby był gotowy na kluczowe batalie na wielu polach, podczas gry ich mniej utytułowani koledzy po fachu w analogicznych okolicznościach często stają przed największymi dylematami w trenerskiej karierze. Ci, którzy decydują się na łapanie kilku srok za ogon, często zostają z niczym. I to dosłownie, o czym świadczą losy kilku szkoleniowców zespołów z Premier League, którzy stali się ofiarami własnego sukcesu.
Ostatnim klubem spoza obecnego TOP6, który przełamał hegemonię potentatów w angielskiej elicie i wdarł się do strefy premiowanej udziałem w Lidze Mistrzów, było mistrzowskie Leicester City w kampanii 2015/16. Piękna przygoda na europejskim firmamencie zakończyła się dla Lisów dopiero w drugiej połowie kwietnia 2017, na ćwierćfinale prestiżowych rozgrywek (porażka 1:2 w dwumeczu z Atlético – przyp. red.), a ceną, jaką przyszło zapłacić za udział na tym piłkarskim balu, okazał się jedynie powrót do dolnej połówki ligowej tabeli. Jedynie, gdyż jeszcze na 13 kolejek przed końcem sezonu Vardy i spółka znajdowali się tuż nad strefą spadkową, z przewagą zaledwie jednego oczka nad Hull City. W efekcie kryzysowej sytuacji ojciec wiekopomnego sukcesu na King Power Stadium został zdymisjonowany, a w kluczowych bojach z Los Colchoneros drużyną z East Midlands kierował trenerski żółtodziób – Craig Shakespeare. Jak potoczyły się dalej losy tego duetu? Obaj Panowie do dziś pozostają bez przynależności klubowej.
Craig Shakespeare, Nigel Pearson and Claudio Ranieri at King Power Stadium 👏 pic.twitter.com/nyvyiDM3Rn
— Leicester City (@LCFC) November 10, 2018
11 lat wcześniej skostniały ligowy układ udało się natomiast rozbić Davidowi Moyesowi, dzięki czemu Szkot szybko doszlusował do szerokiej czołówki specjalistów w swoim fachu. Napędzana przez Tima Cahilla, Leona Osmana, Duncana Fergusona i Marcusa Benta drużyna The Toffees finiszowała na czwartej pozycji, ale do fazy grupowej Champions League ostatecznie się nie dostała, odpadając w trzeciej rundzie kwalifikacji z hiszpańskim Villarreal CF. Dla klubu dysponującego wtedy ograniczonymi możliwościami finansowymi i kadrowymi już sam udział w eliminacjach LM był nie lada sukcesem, dlatego pochodzący z Glasgow szkoleniowiec nie musiał obawiać się o swoją posadę, nawet pomimo obsunięcia poza czołową dziesiątkę w Premier League. Na Goodison Park przepracował jeszcze 8 lat, w trakcie których kilka razy wracał z Evertonem do Europy (2007-2009), choć już nigdy w szeregi kontynentalnej elity. Co jednak istotne, ani razu nie zakończył potem ligowego sezonu z ekipą z niebieskiej części Merseyside poniżej ósmego miejsca.
Kolejne epizody w menedżerskiej karierze Moyesa to materiał na obszerną powieść obyczajowo-przygodową, ale trzymając się głównie wątków sportowych, da się wyodrębnić pewien wspólny mianownik – dysproporcja w wynikach osiąganych przez drużyny pod jego wodzą w europejskich pucharach i na krajowym podwórku. Prowadzony przez niego Manchester United, choć nie bez problemów, dotarł do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, gdzie musiał uznać wyższość Bayernu Monachium, ale w Premier League zbyt długo zdaniem kierownictwa Czerwonych Diabłów przebywał poza ścisłą czołówką, stąd chociażby decyzja o dymisji byłego stopera w momencie, gdy 20-krotny mistrz Anglii okupował siódmą lokatę. Potem nastąpił szokujący, zupełnie nieudany mariaż z baskijskim Realem Sociedad, gdzie Szkot nie pasował nie tylko ze swoją wizją futbolu, ale również mentalnością czy specyficzną osobowością. Akurat na Estadio de Anoeta nie musiał martwić się rozgrywkami międzynarodowymi, bo Txuri-urdin wypisali się z nich w finałowej rundzie eliminacji (porażka w dwumeczu z Krasnodarem – przyp. red.), a więc przed przyjściem 56-letniego trenera. Mocno nadszarpniętą reputację Moyesa dodatkowo splamiła degradacja w fatalnym stylu Sunderlandu po 10 latach obecności w elicie oraz skandal obyczajowy z reporterką BBC, Vicki Sparks, w roli głównej. Tymczasem nieoczekiwanie chyba nawet dla samego siebie doświadczony szkoleniowiec otrzymał jeszcze jedną szansę poprowadzenia klubu dopiero co reprezentującego kraj na kontynencie. Choć należałoby napisać: kompromitującego, bo jak inaczej określić odpadnięcia rok po roku z wciąż anonimową dla wielu Astrą Giurgiu?
Historyczne blamaże piłkarzy The Hammers z Rumunami w przedbiegach Ligi Europy firmował swoim nazwiskiem Slaven Bilić. O ile za pierwszym razem część lokalnego środowiska oraz klubowe władze potraktowały to jako wypadek przy pracy, o tyle już następnego lata atmosfera we wschodnim Londynie stała się niezwykle napięta. Dość powiedzieć, że maltańską Birkirkarę udało się Młotom wyeliminować dopiero po serii rzutów karnych, a potem było tylko gorzej. Przegrana przed własną publicznością z Astrą dała początek fatalnej serii, która objęła 4 porażki z rzędu w Premier League. Kryzysu rozpoczętego jeszcze w trakcie wakacyjnej kanikuły Chorwat nie zdołał opanować, choć zarzekał się, że tym razem europejski “puchar pocieszenia” potraktuje jak najbardziej serio. Teoria ponownie poległa w starciu z futbolową rzeczywistością. Stery w stołecznym klubie przejął wtedy wspomniany Moyes, zaś za Biliciem długo ciągnęło się odium pucharowych klęsk, przez które m.in. długo nie mógł znaleźć zatrudnienia u renomowanego pracodawcy. W końcu, po blisko roku bezskutecznych poszukiwań, przystał na propozycję saudyjskiego Al-Ittihad, gdzie wytrwał 142 dni (bilans 4Z-5R-8P). W lipcu udało mu się jednak ponownie wrócić do pracy na Wyspach Brytyjskich, czego nie dostąpiło wielu jego kolegów po fachu mających na koncie bolesne zderzenie z piłkarską Europą.
To właśnie mniej prestiżowe rozgrywki pod egidą UEFA stanowią od kilku lat prawdziwą zmorę dla menedżerów ekip spoza czołowej szóstki Premier League. Mierzenie się z niezłej klasy europejskimi klubami w fazie grupowej LE może stanowić dla brytyjskich kibiców nie lada gratkę pod warunkiem, że ich ulubieńcy przebiją się do tego etapu rywalizacji. A z tym w ostatnim czasie bywało kiepsko. Poza West Hamem do jesiennych zmagań o ważące aż 15 kg trofeum nie były w stanie dotrwać Burnley, Southampton, czy Hull City, mimo że rywale nie należeli do potentatów (kolejno: Olympiakos, FC Midtjylland, KSC Lokeren – przyp. red.). Co gorsza, przez zbyt szybkie rozpoczęcie sezonu oraz niespotykane dotąd nagromadzenie spotkań każda z wymienionych drużyn, poza Świętymi, wpadała w trakcie rozgrywek w ogromne turbulencje, notując nierzadko kilkunastomeczowe serie bez zwycięstwa i ocierając się o spadek z ligi. Brzmi znajomo?
“Ciągle istnieje poczucie, że zbyt wiele przekazów brzmi podobnie: gramy za wiele meczów. I rzeczywiście – tych spotkań jest dużo. Jest również dużo podróży, ale właśnie w takich sytuacjach musisz być twardy psychicznie. Zarówno dla tych chłopaków, jak i dla nas wszystkich to jest nowe wyzwanie – krótsze okresy odpoczynku i fakt, że już niebawem nadchodzi kolejny wielki mecz.”
Sean Dyche, menedżer Burnley FC
Tego lata na podbój piłkarskiej Europy wyruszyli z kolei podopieczni Nuno Espírito Santo. Rewelacyjny beniaminek z ubiegłego sezonu, w przeciwieństwie do wspomnianych poprzedników, prężnie i co najważniejsze skutecznie stawiał czoła kolejnym przeszkodom na drodze do fazy grupowej Europa League. Popisy strzeleckie w konfrontacjach z autsajderami z Irlandii Północnej (6:1 w dwumeczu z Crusaders) oraz Armenii (8:0 z Pyunikiem) potraktowano na Wyspach jako formalność, ale już podwójny triumf nad przedstawicielem Serie A spotkał się z dużym uznaniem ze strony obserwatorów i ekspertów. Zwłaszcza wygrana 3:2 na Stadio Olimpico Grande Torino unaoczniła skalę potencjału, jakim dysponują piłkarze Wolverhampton Wanderers.
Zanim jednak ekipa Wolves poleciała do stolicy Piemontu na starcie z turyńczykami, zdążyła rozegrać dwie inauguracyjne kolejki w Premier League. Remisy z mającymi spore ambicje Leicester City i Manchesterem United nie dawały większych powodów do niepokoju. Te pojawiły się na Molineux zaledwie kilkadziesiąt godzin po zakończeniu rywalizacji z włoską drużyną i wywalczeniu historycznego, bo pierwszego w XXI wieku awansu do LE. Podopieczni Nuno, czując jeszcze w nogach czwartkowy pojedynek, popełniali na Goodison Park kuriozalne błędy prowadzące do utraty bramek, ale to nie jedyne zmartwienie portugalskiego szkoleniowca po spotkaniu w Liverpoolu. Jego zawodnicy zaliczyli także wiele strat i niecelnych podań (tylko 68% skutecznych zagrań), a spóźnione reakcje skutkowały licznymi faulami, za które goście zbierali kartkowe napomnienia. Po wrześniowej przerwie reprezentacyjnej było jeszcze gorzej – klęska przed własną publicznością aż 2:5 z Chelsea. Tylu goli w jednym meczu za kadencji 45-letniego szkoleniowca Wilki nigdy wcześniej nie dały sobie wbić.
“Rozpoczął się nasz trzeci wspólny sezon. Zaczynaliśmy w Championship, teraz we czwartki rywalizujemy w Europa League, ale to wciąż ta sama drużyna. Musimy nadal ciężko pracować, jednak nie rozpamiętujemy zbyt długo zdarzeń z przeszłości. […] Wiedzieliśmy i przewidywaliśmy, że będzie ciężko. Braliśmy udział w kwalifikacjach, potem w rundzie play-off, a w międzyczasie mierzyliśmy się z trudnymi przeciwnikami w Premier League. To ogromne wyzwanie grać w systemie czwartek-niedziela, ale my ciągle staramy się poprawiać w poszczególnych rozgrywkach.”
Nuno Espírito Santo, menedżer Wolverhampton Wanderers
6 meczów, 11 straconych goli, ani jednego zwycięstwa – z pewnością nie tak wyobrażano sobie start nowej kampanii Premier League w gabinetach przy Waterloo Road. Łączenie obowiązków ligowych z europejskimi okazuje się póki co ponad możliwości The Wanderers, choć latem udało się włodarzom Wolverhampton przeprowadzić kilka godnych uwagi transferów i zwiększyć tym samym rywalizację w zespole (m.in. Patrick Cutrone, Pedro Neto, czy wypożyczony z Realu Madryt Jesús Vallejo – przyp. red.). A to dopiero początek jesienno-zimowego maratonu. Do końca roku ekipa z West Midlands rozegra jeszcze 20 spotkań na trzech różnych frontach, co oznacza, że piłkarze w charakterystycznych pomarańczowych koszulkach będą wybiegać na boisko średnio co 5 dni, wyłączając obowiązki reprezentacyjne. Dla ekipy liczącej nieco ponad 20 nazwisk może to być dawka doprawdy śmiertelna.
Polski wieszcz narodowy już przed blisko dwustu laty ostrzegał w “Pieśni filaretów”, by mierzyć siłę na zamiary. Ponadczasowa myśl nie ma jednak zastosowania w świecie piłki nożnej, gdzie nie tylko kibice, ale i właściciele stali się do bólu wymagający. Ambicje potrafią przesłonić wtedy zdroworozsądkową ocenę rzeczywistości, a w konsekwencji doprowadzić klub nawet do degradacji. Tak katastroficznego scenariusza nikt na Molineux oczywiście nie rozważa, skoro ambicje chińskiego managementu sięgają nawet triumfu w Champions League, tym niemniej, aby z powodzeniem bić się o najwyższe laury z futbolowymi gigantami, a przy okazji regularnie demonstrować siłę na krajowym poletku, dobrodzieje Wolverhampton powinni wyciągnąć z konta większe sumy pieniędzy niż wydane w minionym oknie transferowym ok. 87 mln £ (8. miejsce w Premier League pod względem letnich wydatków na wzmocnienia – przyp. red.).
#️⃣4️⃣ Jesús Vallejo
#️⃣8️⃣ Rúben Neves
#️⃣9️⃣ Raúl Jiménez
#️⃣🔟 Patrick CutroneWith summer signings from AC Milan and Real Madrid, Wolves should be on your must-watch list this season. 🐺 pic.twitter.com/zKjmovjKy6
— Coral (@Coral) August 19, 2019
Na razie Nuno musi umiejętnie zarządzać obecną kadrą i od czasu do czasu posiłkować się obiecującymi juniorami, jak Taylor Perry czy Christian Marques, którzy jeszcze nie zasmakowali rywalizacji na najwyższym poziomie. Mimo obecności wilczego zespołu w strefie spadkowej, Portugalczyk nie powinien w tym momencie obawiać się utraty posady, wszak sportowy projekt, któremu przewodzi, ma mieć charakter długofalowy. Nie wiadomo natomiast, czy Jeff Shi wciąż pozostanie wierny swojej koncepcji, kiedy seria meczów bez zwycięstwa zacznie się niebezpiecznie przeciągać.
“Europa to jest Wielki Marsz. Marsz od rewolucji do rewolucji, od walki do walki, wciąż naprzód” – pisał w “Nieznośnej lekkości bytu” wybitny czesko-francuski pisarz i eseista Milan Kundera. Analogia do pucharowych losów angielskich średniaków z minionego pięciolecia nasuwa się samoistnie. Ich nieudolne próby podboju piłkarskiej Europy także pochłonęły wiele ofiar – trenerskich, i zaowocowały niejedną rewolucyjną roszadą – w klubowych strukturach. Zespół z Molineux jest kolejnym spoza TOP6, który bardzo wcześnie zaczął odczuwać trudy tego marszu.
z europejskich pucharów | na koniec sezonu |
|||
---|---|---|---|---|
(spadek) |
||||
Hapoel Be'er Sheva | ||||
Olympique Lyon | ||||
(stan na 23.09.2019) |