439ae405113220f445beb60a7ba7502b

Smutek, zawód, a nawet wstyd – takie uczucia towarzyszą dziś kibicom reprezentacji Polski. Kadra Adama Nawałki jechała do Danii jako lider grupy eliminacyjnej z sześcioma punktami przewagi nad drugą i trzecią lokatą, a zaprezentowała się niczym outsider – bez pomysłu, bez zaangażowania i bez agresji. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że to jedynie wypadek przy pracy. Choć nawet jeśli, to niezwykle bolesny…

Polscy kibice zdążyli już przyzwyczaić się do tego, że Adam Nawałka ceni sobie stabilizację. W wybieraniu składu na kolejne mecze reprezentacji selekcjoner Biało-Czerwonych kieruje się w równym stopniu aktualną formą poszczególnych zawodników, co stopniem zaufania, jakim ich darzy, oraz stażem w jego drużynie. Kiedy za kartki zawieszony był Kamil Glik, nie podlegało wątpliwości, że jego miejsce w bloku obronnym zajmie zaufany żołnierz Nawałki – Thiago Cionek, mimo że na zgrupowaniu pojawił się będący w wysokiej formie Marcin Kamiński. Przed meczem z Danią w kwestii personaliów również nic się nie zmieniło – opiekun piątej reprezentacji w rankingu FIFA postawił na sprawdzone nazwiska.

Trzeba jednak zauważyć, że kwestii spornych w kontekście wyjściowej jedenastki reprezentacji Polski na mecz z Danią było niewiele. Znak zapytania pojawił się co najwyżej przy nazwiskach Artura Jędrzejczyka, którego z powodu słabszej dyspozycji mógłby zastąpić Maciej Rybus, a także Arkadiusza Milika, pod nieobecność którego polska kadra urosłą w siłę i wypracowała nowy styl. Eksperci oraz kibice zastanawiali się, czy powrót napastnika Napoli do zdrowia i formy oznacza też powrót do wyjściowej jedenastki drużyny narodowej. Tradycyjnie już wszystkie dywagacje na temat składu zostały przerwane na nieco ponad godzinę przed meczem.


Fani reprezentacji Polski mogli zasiadać przed telewizorami i na trybunach stadionu w Kopenhadze w dobrych nastrojach – w końcu kluczowi piłkarze naszej kadry doskonale weszli w nowy sezon. Kamil Glik w czterech meczach Ligue 1 aż trzykrotnie zasłużył sobie na umieszczenie w jedenastce kolejki, strzelając dwie bramki i raz asystując. Nasz kapitan i lider Robert Lewandowski po dwóch seriach gier w Bundeslidze ma już na koncie trzy trafienia. Po jednym golu w kampanii 2017/18 zdobyli również Piotr Zieliński i wspomniany na wstępie Milik, a ogromne możliwości na zapleczu Premier League potwierdza Kamil “Turbo” Grosicki (2 bramki i 3 asysty w pięciu meczach – przyp. red.).

Wbrew powszechnym oczekiwaniom piątkowy mecz na Parken nie rozpoczął się po myśli Biało-Czerwonych. Od pierwszych minut inicjatywa była po stronie gospodarzy – to Duńczycy byli agresywniejsi, odważniejsi i bardziej zdecydowani. Polacy z trudem radzili sobie z pressingiem rywali, a po niezłym poczaku każda kolejna minuta przynosiłą większą dominację podopiecznych Åge Hareide. Dominację udokumentowaną ostatecznie golem ze stałego fragmentu gry. Strzelcem Thomas Delaney, asystentem – a jakże! – Christian Eriksen.


Po strzeleniu gola Duńczycy na chwilę cofnęli się na własną połowę, ale długo nie zamierzali oddawać pola. To rywale do końca pierwszej odsłony meczu kontynuowali swoją dominację i imponowali coraz lepszą grą w destrukcji. Bardzo szczelne okazywało się krycie, jakie zastosowali piłkarze Hereide w stosunku do Piotra Zielińskiego i Roberta Lewandowskiego. Obaj ofensywni gracze Biało-Czerwonych mieli bowiem ogromny problem, aby uwolnić się spod opieki swojego “plastra” i pomóc kolegom w kreacji.


Pod koniec pierwszej części spotkania Polacy dali sobie wbić kolejną bramkę. Seria indywidualnych błędów pozwoliła Eriksenowi znaleźć się na skrzydle z ogromną ilością miejsca i czasu, co pozwoliło mu dograć idealną piłkę do Cornaliusa, a ten strzałem z woleja pokonał Łukasza Fabiańskiego. Wiele do życzenia pozostawia również jakość interwencji golkipera Swansea w tej sytuacji. Piłka odbita od ziemi wleciała do bramki niemal dokładnie nad jego głową…

Na drugą połowę nasi kadrowicze znów wyszli bojaźliwi i potulni. Duńczycy grali na pograniczu faulu, ewidentnie nie obawiając się przekraczania przepisów. Minęło 15 minut po zmianie stron, a Eriksen i spółka ciągle naciskali. Gospodarze przeprowadzali kolejne akcje, niejednokrotnie wręcz ośmieszając zawodników piątej reprezentacji w rankingu FIFA. W 59. minucie strzelili gola na 3:0, a akcja bramkowa była niemal kopią tej, która przyniosła im drugie trafienie – z tą tylko różnicą, że padła w efekcie jeszcze większej liczby błędów indywidualnych podopiecznych Adama Nawałki.

Czwartego gola, który wisiał w powietrzu od dłuższego czasu, duńscy kibice mogli celebrować jeszcze na kilka sekund zanim piłka przekroczyła linię bramkową. Po zagęszczeniu gry na skrzydle i związaniu naszych obrońców, rywale zagrali w końcu piłkę do Christiana Eriksena ustawionego na 20. metrze przed bramką Fabiańskiego i pozostawionego bez żadnej opieki. Rozgrywający Tottenhamu miał aż nazbyt dużo czasu, aby ustawić sobie futbolówkę i precyzyjnie przymierzyć po długim słupku. Kto jak kto, ale gwiazdor wicemistrza Anglii nie zwykł pudłować w tak dogodnych sytuacjach.


W reprezentacji Polski potrzebne były zmiany – co do tego nie było wątpliwości. Problem w tym, że jedną z nich Adam Nawałka przeprowadził już pierwszej połowie ściągając z boiska narzekającego na problemy gastryczne Łukasza Piszczka. Na plus należy zapisać selekcjonerowi, że nawet pomimo ograniczonego pola manewru już w 60. minucie wprowadził na boisko Arkadiusza Milika, a zaraz potem Macieja Makuszewskiego, zmieniając ustawienie z zachowawczego (z trójką środkowych pomocników) na bardziej ofensywne (z Piotrem Zielińskim i Krzysztofem Mączyńskim w środku pola).


Niewiele to jednak zmieniło w grze Biało-Czerwonych, a najważniejsze spotkanie reprezentacji w tym roku zakończyło się kompromitującym wynikiem 0:4. Pierwsze obserwacje prowadzą do ambiwalentnych wniosków. Z jednej strony każdy, kto choć trochę śledził poczynania kadrowiczów Nawałki na przestrzeni ostatnich trzech lat musi mieć świadomość, że taki mecz musiał nadejść. Drużyna narodowa spod znaku orła białego grała ponad swoje możliwości już zbyt długo i kiedyś musiała w końcu przegrać. Jednak znad drugiego ucha woła głos napominający, że, owszem, za samą porażkę nie można Polaków ganić, ale już za styl jak najbardziej. W tej sytuacji jak żywo przypomina się retoryka niemieckich mediów w okresie przygotowawczym, kiedy Bayern Monachium przegrywał mecz za meczem w równie fatalnym stylu co dziś reprezentacja Polski: “Mecz można przegrać. Można ich nawet przegrać kilka. Ale nie w taki sposób: bez stylu, charakteru i w dodatku 0:4…”


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *